Czy warto płakać nad rozlanym mlekiem?

Czy warto płakać nad rozlanym mlekiem?



Ja płakałam. Wyłam. Tak bardzo, że było mi słabo i nie mogłam wytrzymać sama ze sobą. Ale od początku...

We wrześniu dowiedziałam się, że zostanę mamą. Moje i męża marzenie miało się ziścić za 9 miesięcy. Miałam możliwość bycia w domu do przygotowywania się do tej roli. Dużo spałam, prowadziłam zdrowy styl życia, wyniki miałam doskonałe, z każdym dniem moje serce było pełniejsze miłości. Czytałam poradniki o ciąży i niemowlęciu, chodziłam do szkoły rodzenia. Chciałam się przygotować jak najlepiej. Nigdy nie stosowałam używek z myślą, że kiedyś będę mamą więc nie chcę ryzykować. Studia pedagogiczne i lata pracy z dziećmi pokazały mi jak trudne a zarazem cudowne jest rodzicielstwo. Czułam, że pragnę tego całą sobą.

Od lat śniło mi się, że umieram przy porodzie... Nawet jak byłam nastolatką i nie w głowie mi były związki czy własne dzieci. Sen często mnie dręczył. Bałam się, że nie będzie mi dane zobaczyć własnego dziecka. Jednak nie jestem z tych, którzy boją się zabobonów czy wierzą w sny. A tu pojawił się wirus... Najbardziej bolał mnie brak kontaktu z bliskimi. Chciałam się cieszyć ciążą z rodziną. Odwiedzać ją, pokazywać zdjęcia usg, wspólnie kupować ciuszki... A musiałam siedzieć w domu. Bolało mnie także to, że mąż nie będzie mógł być przy porodzie. W końcu jak się na to zdecydowałam to zabroniono rodzinnych porodów. Gdzieś z tylu głowy bałam się, że się zarażę w szpitalu i w połogu mnie to zabije. Zacisnęłam zęby i wierzyłam, że będzie dobrze.

Po skończonym 40 tygodniu ciąży zaczęłam się niecierpliwić. Wiem że od 38 do 42 tygodnia to jest wszystko w terminie ale oczekiwanie i strach przed zielonymi wodami płodowymi zaczął robić swoje. Brak spotkań z rodziną nie ułatwiał sprawy. Rozmowa telefoniczna to nie to samo. Dostałam skierowanie do szpitala.

Po 41 tygodniu zgłosiłam się do szpitala. Nie miałam regularnych skurczy, wody płodowe nie odeszły. Ale cieszyłam się, że ktoś będzie miał na mnie oko. Myślałam że dostanę kroplówkę i zacznie się dziać. Tak nie było. Położono mnie na patologię ciąży i kazano czekać. Skurczy, rozwarcia nie było. Zaczęłam się zastanawiać czy dobrze zrobiłam, że przyszłam do szpitala. Byłam sama. Nie wiedziałam przez jaki czas tu będę leżeć. Słuchałam przebiegu porodów innych kobiet i zastanawiałam się jak ja to zniosę. Usłyszałam, że poród będę mieć ciężki bo szczupła jestem a brzuch mam wielki, że dziecko jest leniwe, bo się nie rusza dużo. Rozpłakałam się z żalu i strachu. Miałam pretensje do siebie, że nie poczekałam jeszcze kilku dni w domu, jednocześnie tłumacząc sobie, że jednak mam tu opiekę. Chodziłam na badania z nadzieją, że się czegoś dowiem. Pojawił się cień szansy powrotu rodzinnych porodów. Trzymałam kciuki za powodzenie. I w końcu się udało.

Na drugi dzień zaproponowano mi balonik, który miał spowodować rozwarcie i sprowokować poród. A był bezpieczniejszy niż kroplówka. Pewien lekarz wszystko mi wyjaśnił. Dlaczego u mnie kroplówka nie podziała, dlaczego warto spróbować tą metodę. Potrzebowałam wyjaśnień, szczerości, rozmowy, a nie tekstów na temat mojego brzucha. Przecież w nim miałam mój skarb. Założono mi balonik, cewnik. Po 12 godzinach noszenia okazało się, że na mnie nie podziałał. I w nocy znów słuchałam rodzących kobiet... Płakałam w poduszkę. Ale z ich szczęścia. Cieszyłam się, że się im udało. Też już chciałam mieć swojego Okrucha koło siebie. Jednak nie zazdrościłam tym kobietom, a cierpliwie czekałam z nadzieją i wiarą, że robię wszystko by z małą było w porządku.

Rano obudziłam się z dziwnym uczuciem. Nic nie mogłam zjeść, chciało mi się do wc, ale zaraz miała być wizyta lekarza. Poszłam do położnej powiedzieć o tym i zapytać co robić. Na to ona, że zrobi mi ktg i mogę iść do toalety. A tu okazało się, że mam 9 cm rozwarcia. Rano lekko bolał mnie brzuch więc się zdziwiłam. 2 dni wcześniej przywrócono możliwość porodów rodzinnych więc zadzwoniłam po męża. -Co się dzieje?-spytał. -Rodzę, przyjeżdżaj szybko. I za chwilę leżałam na łóżku. Jednak skurcze były słabe i bardzo rzadkie. Pytałam położną kiedy mam przeć, bo nie wiem kiedy mam skurcz. Trwało to godzinę i dziecko się nie pojawiało. Za rzadko były te skurcze. Dostałam w końcu kroplówkę, jednak nic nie podziałała. W końcu zdecydowaliśmy się na parcie w skurczach i między nimi. Dodam, że okropnie bałam się kleszczy i vacum. Cc też nie chciałam jeśli nie byłoby konieczności. I tak w kilku pozycjach bez skurczy parłam i w końcu mój Okruch wyskoczył na supermena. Położyli mi ją na piersi. Mąż przeciął pępowinę i kazali mu już wyjść.

Po szyciu i instrukcjach lekarza poszłam poleżeć, wykąpać się i dostałam mojego Okrucha. Była tak wymęczona tym wyduszaniem, że nie chwyciła piersi. Za jakiś czas znów próbowałam ją przystawiać jednak znów nie złapała. Pielęgniarki przyszły pomóc ale nie udało się. I znów, i znów... W końcu zaczęła płakać z głodu. Zgodziłam się ma butelkę. Doradzono mi kupić nakładki na piersi. I zaczęło się karmienie przez nakładki. Piła. Ja byłam zadowolona, że pije moje mleko. Jednak nie najadała się... I znów butla. Na drugi dzień źle się czuła, bo się opiła wód płodowych więc znów siły nie miała. Ja za wszelką cenę próbowałam ją dostawiać. Nic z tego. Siedziałam z nią tyle, że zapominałam o ranie, o tym jak mam siedzieć. Nic mnie nie bolało mimo poważnego pęknięcia. W trzeciej dobie wyszłam do domu.

To było szaleństwo. Musieliśmy kupić butelki, mleko... byłam przekonana, że będę karmić piersią więc się w to nie zaopatrzyliśmy. Dodatkowo musiałam bardzo dbać o ranę. I się zaczęło... Każde dostawienie do piersi trwało godzinami, dziecko ssało i płakało. Potem butla, bo się nie najadała moim mlekiem. Butlę piła łapczywie z głodu, a ja płakałam, że nie mogę dać mojemu dziecku mojego mleka w odpowiedniej ilości. I się to zapętliło... Mała płakała przy piersi, a ja przy butelce. Stwierdziłam, że jestem beznadziejną matką skoro nawet cycka nie umiem dziecku podać. Jak ja mogę wychowywać taki cud skoro podstaw nie mam opanowanych? Niszczę maleństwo, stresuję je, nie zasługuję na nie, nie powinnam nawet myśleć o macierzyństwie. Mężowi serce pękało. Doprowadziłam się do takiego stanu, że dostawałam odruchów wymiotnych i uderzeń gorąca, gdy zbliżała się pora karmienia. Płakałam do utraty energii. Wszystko się udzieliło dziecku. Jej płacz potęgował moją opinię o mnie. Zaczęłam się bać dziecka. Kochałam je a zarazem bałam się zbliżyć, bo przecież je krzywdziłam. W tym czasie nie miałam chwili dla siebie, na jedzenie, toaletę,  sen, odpoczynek. Ciągle próbowałam karmić córkę a gdy spała zaczęłam ściągać mleko laktatorem. Pierwszy raz ściągnęłam kilka kropel... I znów płacz. Położna mówiła że powinnam odstawić modyfikowane mleko... Ale jak miałam karmić dziecko skoro u mnie nic nie było? Konsultantka laktacyjna była u nas kilka godzin i widziała mój ból i lęk ale podeszła do tematu po ludzku i mówiła że dobrze, że ściągam i podaję moje mleko, ale bym dostawiała jak się da. Dostawiałam. Kończyło się to płaczem nas obu. Rozdrażnieniem i lękiem. Do tego był błąd w dokumentach córki dotyczący wagi... Poszliśmy do pediatry. Tu inne wskazówki dostałam... W końcu nie wiedziałam kogo słuchać. Co zrobić by moje dziecko nie cierpiało? Katowałam się laktatorem kilkanaście razy dziennie. Narobiłam siniaków na piersiach. Czasami ze zmęczenia laktator wypadał mi z rąk i rozlewałam moje mleko... Kończyło się to moją furią, nienawiścią do siebie, wielorodzinnym płaczem. Nie chciałam karmić małej sztucznym mlekiem. Mąż to robił a ja próbowałam od nowa ściągać pokarm. Krzyk córki rozdzierał mi serce. Moja mama przyjechała do mnie i próbowała mnie uspokoić. Mówiła, że że mną miała to samo. Jestem wcześniakiem. 1650 g. Pokarm ze stresu szybko mamie zniknął. Też się katowała  ściąganiem każdej kropli mleka do tego stopnia, że porobiły się jej guzy w piersi. Nie chciałam odpuścić. Zamiast jeść i spać siedziałam z laktatorem w rękach. Rana... się nie chciała goić, szwy się porozciągały. Bólu nie czułam. Położna przez 18 dni na raty ściągała mi szwy. Musiałam robić opatrunki rany. Ale jak byłam sama z małą to nie miałam tego jak zrobić, więc dłużej się to goiło. Starałam się to rozłożyć w czasie na cały dzień. Było to męczące, bo gdy odeszłam od córki strasznie płakała. W końcu zdjęto mi wszystkie szwy. Jeden problem mniej. Miałam więcej czasu na ściąganie mleka. Dodam, że nie miałam możliwości ugotowaną obiadu czy sprzątania. Ciągle była pierś lub laktator. Resztę mąż ogarniał. I pilnował mnie bym sobie nic nie zrobiła. 

W końcu po 4 tygodniach pogodziłam się z butelką. Nie mogłam dłużej męczyć sobą dziecka. Musiałam się uspokoić. Nie mogłam tego zrobić, a miałam wsparcie... W końcu ze spokojem nakarmiłam butelką dziecko i serce mi urosło jak zobaczyłam jej uśmiech... Taki prawdziwy, nie przypadkowy. W końcu chodzi o to by dziecko czuło się bezpiecznie. Ważne by było najedzone. Skoro ja nie mogłam mu tego dać od siebie, to w końcu jesteśmy w XXI wieku i mamy inne możliwości. Mąż mówił mi to od początku. Nie słuchałam. Musiałam to po swojemu przeżyć. Szkoda że ceną był płacz córki. Tak bardzo chciałam dawać jej pierś... Tyle o tym się uczyło na studiach, słuchało w szkole rodzenia, czytało w poradnikach. Tak się nastawiłam na karmienie, że nie dopuszczałam myśli o butelce. To był cios w moje serce. Jak ja, ta która kocha dzieci, marzyła o Okruchu miesiącami, nie mogę dać piersi, nie umiem tego zrobić... Co było przyczyną? Pewnie kilka składników... Mimo starań na dzień dzisiejszy jest butla. Ale z moim mlekiem. Później sztucznym. Czułam się przez to gorsza. Niegodna bycia mamą. Czułam, że oszukałam i zawiodłam własne dziecko. To było straszne. Jednocześnie dziękowałam, że przeżyłyśmy poród, jesteśmy zdrowe, że mąż mógł być przy nas, że mam wsparcie bliskich, że mam cudną córkę. W końcu opanowałam się. Bardzo mi pomogły odwiedziny bliskich. Nie wyręczanie przez nich. Ich towarzystwo. Ja byłam spokojniejsza, a tym samym moje dziecko. Był taki czas, że mąż wychodził do pracy, to ja wpadałam w panikę i odliczałam godziny do jego przyjścia. Mimo starań i dobrych chęci zastawał nas zalane łzami. Dziś jest inaczej. To wszystko wydaje się takie odległe... Nierealne. Było mi ciężko z samą sobą. Skąd to się wzięło? Za duże chęci, pragnienia, świadomość? Nie mam pojęcia. Wiem tylko tyle, że jednak powinno się podkreślać, że karmienie butelką nie jest złem dla dziecka. Są kobiety, które mimo pokarmu nie chcą karmić piersią. Szanuję je. Nie rozumiem, ale szanuję. Każdy ma wybór. Jednak podkreślanie wagi karmienia piersią jak widać może doprowadzić do fiksacji mamy, która chce a z nie wiadomo jakiego powodu nie może tego opanować. Tak bardzo chciałam tak karmić dziecko. Tak ciężko mi było słuchać wskazówek doświadczonych osób, które diametralnie się różniły. Nie podważam kompetencji tych osób. Broń Boże. Każdy chciał mi pomóc. A to ja sama musiałam sobie pomóc. Znaleźć sposób odpowiedni dla mnie i mojego dziecka. Głodowanie czy katowanie na siłę piersią nie miało sensu. Kończyło się to płaczem i żalem. Czy warto było? Próbowałam. Tyle mogę rzec, że mimo chęci i starań nie wyszło. Butelka nie była moim wyborem z wygody, tylko koniecznością. Zresztą co to za wygoda?! Wyparzanie, sprawdzanie temperatury, studzenie, ściąganie, odmierzanie. Męka... Ale chcę by choć kilka porcji moich piła, więc ściągam i podtrzymuję laktację, a nie jest to łatwe bez ssania. Dlatego myślę, że warto mówić o tym, że jeśli są problemy z tą sytuacją to warto się starać, ale nie kosztem swojego zdrowia psychicznego. Załamana matka nie jest wsparciem dla dziecka. Kobieta, która zaczyna żałować, że chciała mieć rodzinę jest bliska tragedii, a przecież butelka nie jest końcem świata. Trzeba docenić to co się ma. To, że się urodziło zdrowe dziecko, ma się wsparcie bliskich, możliwość bycia z dzieckiem a także to, że choć trochę można było dać tego własnego mleka. Przestałam płakać, gdy kapnęło mi 5 ml na podłogę. Trudno. A dostawałam spazmów.

Teraz siedzę z kubkiem lemoniady, jem truskawki i patrzę na mojego Okrucha, który śpi najedzony i spokojny od trzech godzin. Miałam czas zrobić obiad, upiec ciasto, posprzątać, porozmawiać z mężem, ściągnąć pokarm, napisać część tego posta, popatrzeć przez okno, przyszykować ciuszki... Wierzę, że z każdym dniem będzie lepiej. Pragnę wychowywać swoje dziecko w miłości, spokoju, zdrowiu i radości. Laktator i mleko w proszku już nie działają na mnie jak płachta na byka. Dziękuję za to, że żyję w czasach, gdy mogę dostać zastępczy pokarm dla dziecka. Fakt. Odliczam dni kiedy będę mogła małej podawać owoce i warzywa... Ale już nie mam tego ucisku w sercu. Cieszę się moją małą. Zaczęłam się śmiać. Mężowi kamień z serca spadł i cieszy się razem z nami. Już nie patrzy na mnie z lękiem.

Nie wiem czy ktoś doczytał post do końca. Jest on dla mnie samej. Dla uporządkowania myśli. Pisanie mnie relaksuje i pomaga w życiu. Mam nadzieję, że dzięki Dorotce będę pisać... ale miłe historie, pełne ciepła i radości.

Dziękuję wszystkim, którzy w tym czasie otoczyli mnie swoim wsparciem, dobrym słowem, zrozumieniem. To jest dla mnie bardzo cenne i nigdy tego wam nie zapomnę. 

Dla kogoś może to być śmieszne..., dla mnie było tragiczne. A teraz widzę ile mam szczęścia w życiu. Nadszedł czas bym zadbała o siebie, na nowo. Jutro idę do lekarza by rozwiał resztę moich obaw dotyczących porodu. 

Agnieszka

Komentarze

  1. Znam to bardzo dobrze, jestem po CC i z każdej strony słyszałam, że tylko i wyłącznie mleko matki jest dobre, czytałam, że modyfikowane to zło. Po CC mała była 2 dni na oddziale neonatologicznym, ponieważ urodziła się jako hipotrofik, przez co nie miałam możliwości przystawiania jej do piersi. Płakałam dzień i noc przy laktatorze probujac pobudzać laktacje. Na szczęście udało sie po 3 dniach. Byłam zafiksowana na punkcie karmienia, nie spałam, nie jadłam, ciągle chodziłam zestresowana. Wiktoria często płakała, nie spała w dzień, była niespokojna, ciągle musiałam ja przystawiać. Obie sie strasznie męczyłyśmy. Po 1.5 miesięcu walki poddałam się i zaczęłam dokarmiać modyfikowanym. Nareszcie niuńka jest spokojna i najedzona. Kobiety nie mają wsparcia w tej kwestii, szkoda, że tak rzadko poruszany jest ten temat. Przecież, to w jaki sposób karmimy nasze dzieciaczki nie świadczy o tym czy jesteśmy dobrymi matkami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ważniejsze od mleka z piersi jest to by dziecko miało szczęśliwą, zdrową, pełną sił mamę :) Jestem z tobą!

      Usuń

Prześlij komentarz